PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=8435}

Ostatni z wielkich

The Last Tycoon
6,3 1 344
oceny
6,3 10 1 1344
Ostatni z wielkich
powrót do forum filmu Ostatni z wielkich

Film nieoczywisty, bo w reżyserii Elia Kazana. Wtedy potrafiono dawać duże pieniądze na filmy bez wytrysków seksu, bez strzelaniny i efektów specjalnych. Lud pracujący chodził do kina na filmy, które nie musiały wyzwalać emocji na siłę. Wtedy lud pracujący czytał książki i nawet chodził do filharmonii. Można było postawić fabułę na wyższych wartościach, a nie tylko na sensacji. A podobno jesteśmy, jako cywilizacja, coraz mądrzejsi.
W "Ostatnim tycoonie" akcja płynie raczej leniwie, można przez całą długość filmu zastanawiać się o co tu chodzi. Tak nas przyzwyczaiły dzisiejsze filmy, w których musi się coś dziać, inaczej publika ziewa z nudów. Taka postępująca idiokracja. Więc i ja szukałem punktu zaczepienia, gdzie tu jest clou fabuły. A to tylko opowieść o człowieku i jego wewnętrznych rozterkach. Tylko i aż.
Do mnie jednak nie dociera sedno tego filmu - opowieść o człowieku, o jego romansie, kompulsywnych niezrozumiałych, również dla niego samego, emocjach, opowieść o człowieku nieco autystycznym społecznie, zamkniętym w swoim świecie tworzenia filmów, bycia kierownikiem wielkiej wytwórni. W tej roli młody De Niro. Chociaż początkowo miał być Nicholson i Hofman, i Pacino...
De Niro daje temu filmowi właśnie tą nerwowość i niepewność tego co się wydarzy. Stwarza atmosferę zaskoczenia i zdziwienia, bo decyzje jakie podejmuje, są z pozoru nieracjonalne, niewytłumaczalne. Tak więc, akcja filmu płynie sobie z wolna, ale główny bohater ciągle zmusza widza do czujności i gotowości na niespodziewane zwroty. De Niro znakomicie wciela się w rolę młodego wilka nacechowanego prozą Fitzgeralda, człowieka zbuntowanego przeciw wartościom starego pokolenia, sprzed pierwszej wojny, człowieka którego siła bierze się z przekonań o własnej wartości, niepodlegającej ocenie otoczenia. Ten self-made-man wie kim jest, zna swoją wartość i nie będzie się na nikim wzorował.
Film oparto na ostatniej i niedokończonej powieści Scotta Fitzgeralda, a pierwowzorem głównego bohatera miał być charyzmatyczny szef studia MGM, Irving Thalberg. Reżyserowi udało się przenieść akcję w lata przedwojenne, stworzyć atmosferę dekadencji lat '30-tych, pierwszego rozkwitu Ameryki, wielkich możliwości, których jedynym ograniczeniem był spryt i wyobraźnia młodych, pochodzących z nikąd i aspirujących do bycia wielkimi.
A więc mamy szefa wytwórni, producenta angażującego się w każdy film jaki powstaje, dobierającego aktorów, wysłuchującego ich żali artystycznych i gwiazdorzenia, korygującego scenariusze, motywującego nowymi pomysłami swych etatowych pisarzy. Superman śpiący tylko pięć godzin dziennie, a 19 godzin poświęcający na pracę. Wytwórnia układa się pod jego rękę i kiedy on przeżywa zawód miłosny i gubi się w sobie, wytwórnia zaczyna kuleć, idealnie skomponowany mechanizm zgrzyta. On jednak nie pozwala sobie na odrobinę prywatności, nie chce być zastąpiony kim innym w pracy, identyfikuje się z wytwórnią tak bardzo, że nie pozwala na to aby zarząd odsunął go od obowiązków na czas urlopu.
Do mnie jednak nie dociera sedno tego filmu - opowieść o człowieku. Ja tu wolę oglądać zakulisowy świat wytwórni. Wolę podpatrywać pracę reżyserów, ścieranie się idei scenarzystów z wizją producenta. Wolę oglądać pracę przy kolejnych wersjach montażu, a nawet podpatrywać świat gwiazd i gwiazdek, wzajemnie kopiących pod sobą dołki.
Tutaj dostrzegam człowieka, czyli superproducenta, który krótkimi, nieznoszącymi sprzeciwu słowy, poprawia już gotową pracę swych reżyserów, zmienia prowadzenie kamery, tak łatwo jak samych reżyserów, kiedy widzi, że nie tworzą odpowiedniej dla twórczości atmosfery, dogląda nawet samych makijarzystów, aby podstarzała gwiazda, po raz ostatni, mogła zagrać uwodzicielkę.
Właśnie w tych chwilach film najbardziej mi się podoba, bo pokazuje jak niewiele trzeba, aby wszystko popsuć, albo naprawić. Ręka artysty, człowieka z wizją całości, potrafi zmienić kilka drobiazgów, które stworzą odpowiednią atmosferę i przekaz, w już gotowym filmie. Natomiast widzowie, jak zwykle nieświadomi, będą mogli powiedzieć potem - podobał mi się ten film. Nie wiedzą dlaczego, nie zastanawiają się dlaczego, bo to nie jest ważne, oglądają po to aby się podobało, a nie po to aby się dowiedzieć dlaczego. Ja jednak chcę rozumieć, co odróżnia zły film, od dobrego, co sprawia, że ta, czy inna scena dociera do moich uczuć, wyciąga ze mnie refleksje. Lubię analizować poszczególne sceny, światło, prowadzenie kamery, muzykę, grę aktorów. Chcę wiedzieć dlaczego to działa i właśnie to zainteresowało mnie w tym filmie. Mimo, że ten aspekt był jedynie tłem dla trudnego fragmentu życia bohatera.
Trudnego fragmentu życia bohatera. To jak czas choroby, kiedy facet wypada ze swej roli, bo instynkt zwierzaka każe mu gonić króliczka. Jakby wabiony przez reflektory przejeżdżającego mimo samochodu, idzie jak tępy jeleń ku nim na ślepo. Wali z premedytacją w czeluść, a otoczenie nie rozumie co mu jest. On jednak siedzi w swojej bańce, wygłuszającej wszelkie odgłosy sprzeciwu i rozumnej rady z zewnątrz. Ma sparaliżowane zmysły. Próbuje funkcjonować normalnie w życiu, układać plany na przyszłość, ale ten magnetyzm instynktów zwierzaka, zakrzywia i deformuje wszystko wokół, w psychodeliczne, odrealnione kształty. W końcu spala się, dobiega do apogeum tej choroby, skąd może już tylko iść w dół, ponownie ku normalności. Lecz złamany, doświadczony, zrezygnowany, negujący samego siebie, odpychający uczucia, jak wroga swego, szukający zadośćuczynienia. Rekonwalescent potrzebujący czasu by wrócić do siebie. A gdzie jest ona. Obiekt pożądania, namiętności, uwielbienia, lęku, utraty, osamotnienia, nienawiści, wreszcie zanegowania i zapomnienia. Czy ona w ogóle ma znaczenie, czy tylko jest iskrą do wywołania choroby uczuć.
A co z innymi aktorami. Przecież mamy tu znakomitego Roberta Mitchuma. Nie wykazał się akurat w tym filmie, ale stworzył ścianę charyzmy i siły tła, na którym De Niro mógł wygrać swoje niezrozumiałe emocje. Pojawia się w jednym wątku Nicholson. To samoistny wulkan czaru osobowości. Przez chwilę zastanawiałem się dlaczego Kazan wybrał do tej epizodycznej roli, tak silnego aktora, który musiał się starać, aby główny bohater nie zginął w jego cieniu. Ale może to była dobra decyzja. Może to miało uzmysłowić widzowi, jak wątły, zamknięty w sobie, delikatny i nieprzystosowany jest świat naszego szefa wytwórni.
Co jakiś czas, przez film przewija się Tony Curtis. Gra siebie, nawet z własną, prywatną, ówczesną żoną, to znaczy gra gwiazdę mającą rozterki artystyczne i duchowe. Na chwilę wpada Donald Pleasence, Anjelica Huston, czy Seymour Cassel. No ale mamy tu przecież kochankę Monroa Stahra (szefa wytwórni), w tej roli mało znana Ingrid Boulting. Połączenie femme fatale z typem dziecięcej laleczki, takiej sprzed epoki Barbie. Miała tu zagrać rolę zwrotnicy akcji, posłużyć De Niro jako tło do uzewnętrznienia skrywanych tęsknot i namiętności. Nie miała się angażować osobowością, miała stać i być wielbiona. I z tej roli wywiązała się znakomicie.
Tyle gadania o dość średnim filmie. Ale tak czasami jest, że filmy wydające się denerwujące, albo nieistotne, stają się takim ziarenkiem rzuconym w wyobraźnię i powracają długo, jako coś ważnego. "Ostatniego tycoona" obejrzałem kilka dni temu, ale jednak musiałem do niego wrócić. Między czasie zapodałem sobie parę czerni Godarda, na przykład wczoraj. To dopiero irytujące kino, ale zapomnieć nie mogę. Coś w nich jednak jest ciekawego.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones